Witold M.Orłowski

Artykuł powstał na podstawie specjalnie przeprowadzonych badań, w oparciu o liczne materiały źródłowe (dalszych informacji na temat badań może udzielić autor). Słowa szczególnej podzięki należą się prof. Leszkowi Zienkowskiemu i prof. Jackowi Kochanowiczowi za uwagi i konsultacje.

Rozwój i załamania: gospodarka polska w ostatnim tysiącleciu

W czasach, kiedy wszyscy emocjonujemy się rozważaniami na temat tego, czy Produkt Krajowy Brutto (PKB) Polski wzrośnie o 3,5% czy o 4%, czy inflacja na koniec roku zmieści się poniżej 8%, czy Rada Polityki Pieniężnej podniesie stopy procentowe i czy giełda zacznie się wreszcie zachowywać w sposób poprawiający humor inwestorom, warto na chwilę przestać myśleć o gospodarce kategoriami krótkookresowymi. Polska gospodarka funkcjonuje od tysiąca lat i – mimo powtarzanych od wieków ocen na temat braku organizacji, “Polnische Wirtschaft”, zacofania, bliskiego upadku i grożących zewsząd klęsk (minister Kropiwnicki miał wielu równie elokwentnych poprzedników) – jak by nie patrzeć odnotowuje postęp. Optymiści mają powody zauważyć, że w końcu wyszliśmy z niedogrzanych leśnych ziemianek, zamiast martwić się grożącym głodem mamy raczej kłopoty z nadmiarem żywności (co dziwnym zbiegiem okoliczności od czasu do czasu ujemnie wpływa na płynność poruszania się po polskich drogach zablokowanych przez Samoobronę), zaczęliśmy wreszcie produkować znośnej jakości samochody, wyjeżdżać w świat na wakacje, żyć ponad dwukrotnie dłużej niż przed wiekami, a nawet mieć pewne szanse na to, że będziemy kiedyś mogli dostać drugą linię telefoniczną aby nie blokować wiecznie Internetem swojego numeru (chyba że TP SA zdoła jednak jakimś cudem zachować swój monopol na następne 1000 lat). Pesymiści też nie są jednak bez szans. W zależności od zabarwienia i przekonań mogą zawsze twierdzić, że osiągając to wszystko zdewastowaliśmy środowisko, że nasz narodowy przemysł na czele z górnictwem został w ostatnich latach celowo zniszczony przez grupę międzynarodowych spiskowców, że do Zachodniej Europy mamy tak samo daleko jak dawniej, a w ogóle to i tak przyjdą zaraz cudzoziemcy i nas wykupią, rzecz jasna po to, żeby wszystko zamknąć na klucz i zalać nas swoimi wyrobami.

Jak rzeczywiście wyglądał rozwój gospodarczy Polski w mijającym tysiącleciu? Czy na przykład rację mają ci, którzy twierdzą że dawniej było lepiej, jeśli nawet nie za Bolesława Chrobrego, to za Edwarda Gierka (zgodnie z powtarzanym w czasach komunistycznych żartem: “Kiedy będzie dobrze? Już było”)? Tendencja do wybiórczego traktowania wspomnień i do gloryfikowania minionej “złotej epoki” wydaje się być naturalnym sposobem myślenia ludzi, wiążącym się być może z prostym faktem, że wspominając minione czasy wspominają po prostu czasy swojej młodości. Jak ktoś zresztą słusznie zauważył, subiektywna ocena dawnych czasów zależy bardzo od pozycji, którą się wówczas miało: czasy XVI-wiecznego rozkwitu Polski znacznie milej wspominał Jan Kochanowski, niż pracujący dla niego bez zapłaty pańszczyźniany chłop, dwudziestolecie międzywojenne bardziej podobało się nieźle opłacanemu urzędnikowi państwowemu niż bezrobotnemu, a czasy komunistyczne z pewnością zupełnie odpowiadały partyjnemu aktywiście. Zamiast licytowania się wspomnieniami lepiej więc spróbować sięgnąć do liczb i oszacowań, pozwalających choćby w przybliżony sposób ocenić zmiany, które zachodziły w Polsce w ciągu minionych lat i wieków.

Przedstawione poniżej szacunki wielkości produkcji wytwarzanej w Polsce, jej struktury i relacji do PKB Zachodniej Europy należy traktować w sposób bardzo ostrożny i tylko orientacyjny. Rzeczywiste źródła statystyczne dokumentują rozwój gospodarczy Polski (i nie tylko Polski) dopiero od połowy XIX wieku. Wszelkie obliczenia dotyczące okresu wcześniejszego opierają się na zbieranych przez historyków, nie zawsze pewnych faktach, szacunkach i odważnych założeniach. Z kolei nawet w okresie objętym statystyką historyczną (po roku 1850) trudno znaleźć dane zgodne ze współczesną metodologią pomiaru. Oszacowanie takich wskaźników jak PKB dla lat 1850-1980 również wymaga podjęcia specjalnych badań obciążonych ryzykiem błędu. W warunkach polskich, dopiero dane z lat 1990-tych mogą być uznane za w pełni wiarygodne i zgodne ze współczesną metodologią pomiaru rozwoju gospodarczego. Przy wszystkich tych zastrzeżeniach jestem jednak skłonny uznać, że prezentowane poniżej liczby dają ogólne wyobrażenie o przebiegu wzrostu gospodarczego Polski w minionym tysiącleciu. A jest na co popatrzeć, bo wygląda na to, że nasi przodkowie – w odróżnieniu od Szwajcarów – zrobili wszystko, by rozwój ten nie był nudny i monotonny.

Przedstawione liczby dotyczą w zasadzie obszaru Polski porównywalnego z obecnym. Bolesław Chrobry rządził około roku 1000 krajem o obszarze 250 tys.km2, zamieszkanym przez nieco ponad 1 mln mieszkańców. Rzeczpospolita Polska w okresie swego rozkwitu na początku wieku XVII zajmowała wprawdzie obszar 860 tys.km2 zamieszkały przez 10 mln ludzi, ale nasza ocena dotyczy tylko trzech centralnych dzielnic Polski (Małopolski, Wielkopolski i Mazowsza) zamieszkanych przez niecałe 4 mln ludzi. Nie wydaje się, by Pomorze i Śląsk odbiegały w epoce przedindustrialnej znacznie poziomem rozwoju od centrum kraju. Trzech dzielnic centralnych dotyczą też wszystkie szacunki do momentu rozbiorów Polski. W wieku XIX obszar objęty badaniem to Królestwo Polskie, Galicja, Wielkie Księstwo Poznańskie, Pomorze i Górny Śląsk, a więc obszar ok.250 tys.km2 zamieszkany przez 11 mln ludzi w roku 1820 i 26 mln w przeddzień wybuchu Pierwszej Wojny Światowej. Dane dla Polski międzywojennej oraz powojennej szacowane były w odniesieniu do ówcześnie obowiązujących granic (odpowiednio 388 i 312 tys.km2).

Już pierwszy rzut oka na wykres przedstawiający rozwój gospodarki polskiej w ciągu tysiąclecia, mierzony wzrostem realnego PKB na głowę mieszkańca, każe zweryfikować opowieści o rzekomo “złotych czasach” z przeszłości. Nigdy w historii przeciętny Polak nie cieszył się tak wysokim poziomem dochodów jak obecnie. Po uwzględnieniu różnic z tytułu poziomu cen w różnych krajach (tzw.parytetu siły nabywczej waluty), wyliczony przez OECD poziom polskiego PKB wynosił w roku 1997 ok.7000 USD, a na koniec tysiąclecia sięgnie zapewne 8000 USD. Jest to wprawdzie zaledwie 40% średniego poziomu Unii Europejskiej, ale całkiem pokaźna kwota w porównaniu z tym wszystkim, co wytwarzaliśmy w Polsce w wiekach ubiegłych. Druga ważna obserwacja dotyczy rozkładu procesu wzrostu PKB w czasie. Przez pierwsze 850 lat tysiąclecia rozwój gospodarczy był niesłychanie powolny. Pewne przyspieszenie wzrostu Polska odnotowała dopiero w drugiej połowie wieku XIX. Prawdziwa rewolucja w tym zakresie nastąpiła jednak dopiero w ostatnich 50 latach, w czasie których nasz PKB na mieszkańca potroił się.

Około roku 1000 przeciętny polski PKB wynosił około 320 USD (w porównywalnych cenach roku 1997), a więc poziom życia był zbliżony do obecnie obserwowanego w najbiedniejszych krajach afrykańskich (np.Etiopii). Nie jest to może kwota oszałamiająca, ale koniec końców u naszych sąsiadów nie było wcale lepiej. Mieliśmy za to bardzo dużo ładnych lasów (65-75% powierzchni kraju), wojowniczego księcia który przysparzał nam wiele chwały bijąc się z sąsiadami, świeżo odbyty chrzest, absolutny brak reklam i żadnych kłopotów za wyjątkiem grożącej od czasu do czasu śmierci głodowej lub pożarcia przez dzikie zwierzęta. Podatki płaciliśmy sumiennie najczęściej w formie naturalnej, np. części żywności, którą składowano w grodzie do którego nasz dzielny książę zjeżdżał co czas jakiś ze swoją drużyną i wszystko wyjadał. To, że w końcu życia został królem nie wpłynęło specjalnie na nasz poziom życia, ale na pewno dało nam wiele radości.

Przez następne 600 lat rozwijaliśmy stopniowo naszą gospodarkę, awansując stopniowo do poziomu zbliżonego do obecnego Tadżykistanu lub Bangladeszu (570 USD około roku 1600). Kwota była to nadal niezbyt duża, ale pozwalająca już na nieco bardziej dostatnie życie. Cała sztuka polegała na tym, by być szlachcicem (10% ludności) a nie chłopem pańszczyźnianym (70% ludności). Jeśli założyć – zgodnie ze wszelkim prawdopodobieństwem – że poziom życia chłopa niewiele wzrósł w stosunku do roku 1000, na przeciętnego szlachcica przypadać mógł średni dochód rzędu ponad 1800 USD, a więc taki jak obecnie na Ukrainie lub w Syrii. Jeśli dodatkowo zważyć, że ów szlachcic z obowiązków zawodowych miał już wówczas w praktyce tylko jedzenie i picie (prowadzenie wojen z pomocą szlacheckiego pospolitego ruszenia wychodziło już z mody), zaś podatki płacił symboliczne, trudno się dziwić entuzjazmowi Mikołaja Reja i Jana Kochanowskiego w opisywaniu miłego życia. Szczególnie sympatycznie wygląda z tego punktu widzenia nasz ówczesny bilans handlowy, w którym większość ogromnych dochodów z eksportu łatwo zbywalnego na Zachodzie polskiego zboża wydawaliśmy na import z Węgier wina (nie obciążonego tak skandalicznie wysoką akcyzą jak dziś).

Niestety, to co dobre zwykło się źle kończyć. Wojny i najazdy, które wstrząsnęły Polską w drugiej połowie wieku XVII i na początku XVIII spowodowały ogromne zniszczenia i regres cywilizacyjny (w samych wojnach szwedzkich Rzeczpospolita straciła ok.1/3 mieszkańców, w proporcji do zaludnienia dwukrotnie więcej niż w Drugiej Wojnie Światowej). Poziom realnego PKB na mieszkańca obniżył się ponownie do 375 USD w roku 1665 i 410 USD w 1700, może nieco wyższego niż w obecnej Etiopii, ale niższego niż w Nigerii. W ciągu następnego wieku, kosztem ogromnych wysiłków kraj udało się stopniowo uporządkować i odbudować, osiągając w roku 1790 ponownie poziom rozwoju z końca XVI wieku (600 USD). Niestety, szlachcie nie danym było cieszyć się ponownie miłym życiem. Niezbyt rozsądny zwyczaj niepłacenia podatków i paraliżowania funkcjonowania instytucji państwowych, na krótką metę korzystny, zaowocował tym, że Polska okazała się bezbronna wobec trzech agresywnych sąsiadów, którzy podzielili między siebie kraj opierając się m.in. na propagandowej tezie o niezdolności Polaków do budowy rozsądnej gospodarki (prawdopodobnie wtedy pojawiło się w pruskiej propagandzie pojęcie “Polnische Wirtschaft”). Reformy Sejmu Wielkiego przyszły zbyt późno na to, by uratować sytuację, a niewpłacone na rzecz własnego skarbu podatki skrzętnie zebrała nowa administracja państw zaborczych (jest to memento dla wszystkich obecnych oszustów podatkowych).

Paradoksalnie, zniknięcie Polski jako suwerennego państwa z mapy Europy nie wstrzymało rozwoju ekonomicznego. Względnie spokojny wiek XIX (od czasu zakończenia wojen napoleońskich) pozwolił na budowę podstaw nowoczesnej gospodarki. Do roku 1870 Polska zwiększyła swój przeciętny PKB do 1150 USD, a więc do obecnego poziomu Pakistanu lub Nikaragui. Był to jednak tylko przedsmak wielkich zmian, które miał przynieść ze sobą kapitalistyczny skok przemysłowy w latach 1870-1913. Wartość produkcji przemysłowej Królestwa Polskiego wzrosła w tym okresie kilkunastokrotnie. Podobnie szybkie zmiany następowały w ziemiach zaboru pruskiego. Wyraźnie wolniej rozwijała się tylko Galicja (dziś gloryfikowana), jeszcze na początku wieku XIX nie różniąca się poziomem rozwoju od innych ziem polskich, a po stu latach trzykrotnie uboższa od ziem zaboru pruskiego i o 40% uboższa od Królestwa Polskiego. Głównym towarem eksportowym Galicji okazali się w tym czasie emigranci uciekający przed głodem do Ameryki (ok.1 mln osób tylko w latach 1895-1913 przy 8 mln mieszkańców), podczas gdy w eksporcie Królestwa dominowały wysyłane do całej Rosji i na Daleki Wschód tekstylia, w eksporcie Śląska stal, a w eksporcie Wielkopolski przetworzona żywność. W przededniu Pierwszej Wojny Światowej przeciętny poziom PKB na ziemiach polskich sięgał już 2200 USD, a więc odpowiadał obecnemu poziomowi rozwoju Uzbekistanu, Boliwii, czy Marokka.

Najwięcej złego i dobrego wydarzyło się w polskiej gospodarce w ostatnim stuleciu. Rozwój gospodarczy ziem polskich zahamowała na długie lata Pierwsza Wojna Światowa i następujące po niej zmiany. W wyniku zniszczeń wojennych, grabieżczej eksploatacji kraju przez okupacyjne wojska niemieckie i austriackie (skądinąd traktujące od roku 1916 Polskę jako potencjalne państwo sprzymierzeńcze), wywozu maszyn i urządzeń przemysłowych i przez Rosjan, i przez Niemców, oraz utracenia na dobre w wyniku wojny i rewolucji rynku rosyjskiego, poziom polskiego PKB na mieszkańca obniżył się znów do 1600 USD na początku lat 1920-tych. Udało się go wprawdzie odbudować niemal do poziomu przedwojennego w roku 1929, po to tylko by doświadczyć kolejnego załamania (szacunkowo o blisko 20%) w okresie Wielkiego Kryzysu lat 1930-33. Ponowna odbudowa do tego samego poziomu zabrała czas do roku 1939, kiedy to za dewastację kraju fachowo zabrała się niemiecka Luftwaffe. Wreszcie, po ogromnych zniszczeniach wojennych i spadku PKB o co najmniej 35-40% w okresie okupacji, w latach powojennej odbudowy około roku 1950 znów udało się osiągnąć poziom PKB na mieszkańca sprzed pół wieku.

Historia ostatnich 50 lat to okres szybkiego rozwoju gospodarki, choć również niewolny od czasowych załamań. Zdecydowana większość tego okresu to czasy gospodarki komunistycznej, w której niewątpliwemu wzrostowi PKB towarzyszyło rosnące marnotrawstwo, puste półki sklepowe i spadająca jakość produktów. Jeśli wierzyć oficjalnym statystykom, w okresie tym osiągaliśmy ponad 5% wzrostu średniorocznego wzrostu produkcji na mieszkańca. Byłoby to jednak nieco dziwne, zważywszy, że wzrost w takim tempie – szybszym niż w Zachodniej Europie - powinien umożliwić osiągnięcie w roku 1980 poziomu rozwoju bliskiego Hiszpanii i Irlandii, a zaledwie o 1/3 niższego niż w RFN. Rzeczywistość jakoś nie chciała jednak dostosować się do statystyki, bowiem lata 1970-te Polska kończyła jako kraj o poziomie rozwoju dwuipółkrotnie niższym niż Hiszpania i czterokrotnie niższym niż RFN. Z tej schizofrenicznej sytuacji wyjście jest tylko jedno: trzeba przyznać, że wzrost gospodarczy Polski w latach 1950-80 był znacznie wolniejszy niż twierdziły nasze ówczesna władze (zwrócić trzeba zresztą uwagę na ich podziwu godną wstrzemięźliwość w tym zakresie: dosłowne potraktowanie danych rumuńskich wskazywałoby na fakt, że w roku 1980 Rumunia powinna przeskoczyć w rozwoju gospodarczym Francję).

Powodów, dla których statystyki komunistycznej Polski przeszacowywały wzrost gospodarczy, pomimo niewątpliwie rzetelnej pracy GUS, było kilka. Po pierwsze, zawiniła metodologia, z przyczyn doktrynalnych nie uwzględniająca w rachunku produkcji usług (rosnących wolniej od przemysłu). Po drugie, dostarczane przez przedsiębiorstwa dane o wzroście produkcji były często zafałszowane, bo przecież od nich właśnie zależała w gospodarce komunistycznej ocena pracy dyrekcji. Po trzecie, statystyka cen niedoszacowywała inflacji, oraz nie korygowała wartości produktów ze względu na ich obniżającą się z roku na rok jakość. Po czwarte wreszcie, w latach 1950-tych i 1960-tych statystyka polska znajdowała się często pod silnym naciskiem komunistycznych władz, stosujących metody bardzo przekonywującej perswazji dla wymuszenia zaokrąglenia w górę wskaźników realnego wzrostu produkcji (technicznie, zazwyczaj odbywało to się raczej poprzez zaniżanie wskaźników wzrostu cen). Żyliśmy więc w kraju w którym ceny niemal nie wzrastały (a jeśli nawet wzrastały ceny mięsa, to dla równowagi spadały ceny lokomotyw), produkcja zwiększała się błyskawicznie, tylko mało spostrzegawczy i złośliwi ludzie nie byli w stanie zauważyć ani jednego, ani drugiego.

Biorąc to wszystko pod uwagę, dane o wzroście produkcji w latach 1950-80 trzeba skorygować (dopiero od roku 1980 zaczęto eksperymentalnie stosować w Polsce zachodnie standardy pomiaru PKB, a rzetelność statystyki nie podlegała już dyskusji). Fikcją najprawdopodobniej był szybki wzrost w okresie realizacji Planu Sześcioletniego. Zdaniem ekspertów rzeczywisty realny PKB Polski w tym okresie w ogóle nie wzrósł, a może nawet lekko spadł, choć w produkcji czołgów wysunęliśmy się niewątpliwie do światowej czołówki. Ponieważ jednak wtedy jeszcze władzom fantazji nie brakowało, raportowano średnioroczny wzrost produkcji rzędu 7%. Średni wzrost gospodarczy w czasach Gomułki nie przekraczał prawdopodobnie 2,5% (raportowano 5%). Wydaje się natomiast, że znacznie mniejsze różnice występowały już w czasach Gierka (prawdopodobny średni wzrost o 4%, raportowane niecałe 5%). Niezależnie od korekt, nie można zaprzeczyć temu, że przyspieszenie wzrostu gospodarczego w latach 1950-80 jednak nastąpiło: Nie był to zresztą wzrost specjalnie efektywny, bowiem zwiększeniu o 140% przeciętnego PKB w stosunku do roku 1938 towarzyszyło zwiększenie o 250% łącznej wagi wytwarzanego PKB (szacowanej jako suma podstawowych surowców i półproduktów rolnych i przemysłowych zużywanych w gospodarce; wartość 1 kg PKB spadła w latach 1938-1980 o 30%). W roku 1980 przeciętny PKB osiągnął 5150 USD, a więc ¾ poziomu obecnego. Byłby to już poziom całkiem niezły, gdyby w zarobione pieniądze można było bez kłopotów wydać. W końcu lat 1970-tych towary zaczęły jednak w zadziwiający sposób znikać ze sklepów, ceny wzrastać, a w coraz bardziej wypchanych portfelach obok smutno uśmiechających się twarzy na banknotach zaczęły straszyć pierwsze kartki (eufemistycznie nazywane “bonami towarowymi”).

Niestety, osiągniętego poziomu PKB i tak nie dało się długo utrzymać. Przyspieszenie wzrostu PKB w latach 1970-tych, realizowane w warunkach nieefektywnej gospodarki komunistycznej, było możliwe tylko dzięki zagranicznemu wsparciu kredytowemu. Kiedy w roku 1980 przyszedł czas na to, by zaciągnięte w zachodnich bankach kredyty spłacać, okazało się że kasa jest pusta. W wyniku kryzysu zadłużeniowego lat 1980-82, którego efekty spotęgowała niezbyt życzliwa (ciekawe, dlaczego?) reakcja rządów zachodnich na pojawienie się na naszych ulicach czołgów gen. Jaruzelskiego, polski PKB obniżył się znowu o ok.15%, zaś nieliczne pozostałe mu lata żywota rząd komunistyczny spędził na próbach odzyskania raz już osiągniętego poziomu rozwoju, w warunkach postępującego rozkładu aparatu centralnego planowania, pustych półek, rosnących cen i połowicznych reform gospodarczych realizowanych bez najmniejszych szans powodzenia. Efektem pozytywnym tych ponurych lat było tylko to, że znaczna część Polaków wyzbyła się złudzeń, że ktokolwiek pomoże im w uzyskaniu dobrobytu i zaczęła rozglądać się za możliwościami rozkręcenia własnego biznesu (co okazało się bardzo przydatne kilka lat później, kiedy biznesy te można już było bez żadnych przeszkód otwierać).

Odzyskanie przez gospodarkę polską zdolności do wzrostu nastąpiło dopiero w latach 1990-tych, kiedy o decyzjach konsumentów i producentów przestał decydować mityczny centralny planista (którego już od lat nikt w pracy nie widział), a zaczął rządzić rynek. Paradoksalnie, wzrost rozpoczął się od transformacyjnej recesji lat 1990-91 (zgodnie z najnowszymi badaniami znacznie płytszej, niż raportowała nieprzygotowana do śledzenie bujnie rozwijającej się przedsiębiorczości statystyka). Po dziesięcioprocentowym spadku, odzwierciedlającym zresztą po części eliminację zbędnej produkcji której na normalnym rynku nikt nie miał ochoty kupić, PKB zaczął rosnąć w tempie szybszym, niż kiedykolwiek w przeszłości, doprowadzając nas do obecnego poziomu 7000 USD na głowę mieszkańca.

Jak zmieniała się struktura wytwarzania PKB w całym okresie tysiąclecia? Pierwsze kilkaset lat, to okres absolutnej dominacji rolnictwa i zbieractwa, jeszcze w 1700 roku dostarczających ponad 80% PKB Polski. Przemysł, rzemiosło i usługi znajdowały się wówczas w powijakach (tylko czasowo, w okresie szczytowego rozwoju I Rzeczypospolitej w końcu XVI wieku, udział tych działów w PKB przekroczył 20%). Pomiędzy rokiem 1870 a 1990 nastąpiły wielkie lata przemysłu i rzemiosła, wytwarzających w swych najlepszych czasach prawie 40% całej produkcji i powoli spychających rolnictwo do roli mniej znaczącej gałęzi gospodarki. Dopiero jednak koniec komunizmu, a w ślad za tym uruchomienie mechanizmów rynkowych, doprowadziło do upodobnienia się struktury gospodarki polskiej do gospodarek zachodnich: detronizacji przemysłu (spadku do 25% PKB), marginalizacji rolnictwa (5% PKB) i ukształtowania się kluczowej roli usług i budownictwa.

Drugim wartym odnotowania procesem w zakresie zmian strukturalnych był wzrost i spadek udziału Państwa w gospodarce, jako bezpośredniego wytwórcy, pracodawcy i właściciela kapitału. Wbrew powszechnym sądom, Państwo było w gospodarce obecne niemal od zawsze. Usługi w zakresie administracji, funkcji policyjnych, obrony narodowej, czy edukacji, są tym fragmentem gospodarki, w którym trudno komukolwiek zastąpić instytucje sektora publicznego (minimalna rola Państwa, to zdaniem wielkiego liberalnego ekonomisty Davida Ricardo rola “nocnego stróża” zapewniającego bezpieczeństwo rozwoju). Należy jednak stwierdzić, że aż do roku 1938 rola sektora publicznego w gospodarce ziem polskich była bardzo mała. Jeśli mierzyć ją udziałem zatrudnienia w sektorze publicznym, to wzrastała ona powoli od niecałego 0,5% w czasach Bolesława Chrobrego (głównie słynne 6000 pancernych wojowników), do poniżej 10% w czasach międzywojennych (do armii, policji i administracji doszlusowały wówczas publiczne służby m.in.w transporcie i łączności, nauce i oświacie, ochronie zdrowia). Gigantyczny wzrost roli Państwa w czasach komunistycznych doprowadził do błyskawicznego zwiększenia się udziału w zatrudnieniu sektora publicznego - wówczas zwanego czule “uspołecznionym” - do 50% w roku 1950 (dzięki nacjonalizacji przedsiębiorstw i przesławnym zwycięstwom w “wojnie o handel”) i do ponad 70% w roku 1989. Ponieważ jednak w międzyczasie doszliśmy do przekonania, że uczynienie z Państwa głównego pracodawcy i właściciela kapitału nie jest najmądrzejszym pomysłem, kiedy tylko pozwolono nam samym o tym decydować obniżyliśmy udział sektora publicznego w zatrudnieniu jeszcze szybciej, niż go zwiększaliśmy. Dziś sięga on jeszcze ok.30%, nieporównanie mniej niż 10 lat temu, choć wciąż zbyt wiele jak na potrzeby i możliwości współczesnej gospodarki rynkowej.

Jeśli już mówimy o roli państwa polskiego w rozwoju gospodarczym, to warto również zadać sobie pytanie o wypełnienie – w ciągu tysiąclecia – innej istotnej funkcji, jaką jest zapewnienie stabilności makroekonomicznej, a więc stabilnego pieniądza. W tym zakresie nie mamy się czym specjalnie szczycić. Polski pieniądz tracił wartość w stosunku do walut światowych nawet w okresie pieniądza kruszcowego (psucie pieniądza poprzez obniżanie zawartości kruszcu w bitych w Polsce monetach powodowało spadek wartości polskiego grosza wobec międzynarodowych złotych walut o relatywnie stałej wartości, dukatów i florenów). Do szczególnie silnego popsucia pieniądza doszło w drugiej połowie XVII i pierwszej połowie XVIII wieku (przyczyniła się do tego i dziura w polskim budżecie, i sympatyczny Fryderyk Wielki, finansujący część ponoszonych przez Prusy kosztów wojny siedmioletniej poprzez emisję fałszywych monet polskich). Reforma monetarna Stanisława Augusta ustabilizowała walutę – niestety, tylko do czasu rozbiorów. Kiedy tylko odzyskaliśmy w roku 1918 prawo do emisji własnego pieniądza, zaczęliśmy ochoczo z niego korzystać. Ponieważ jednak w międzyczasie pieniądz kruszcowy został zastąpiony pieniądzem symbolicznym, czyli zadrukowanymi kawałkami papieru, z niekontrolowaną emisją zaczęło wiązać się duże ryzyko. W ciągu pierwszych lat II Rzeczypospolitej doprowadziliśmy do hiperinflacji, zaś polska marka osłabiła się w 4 lata o 7 mln % (o tyle procent zdewaluowano ją wobec dolara). Cena szklanki piwa wzrosła w listopadzie 1923 do 150 mld marek, a jednej zapałki do 1 mld (nietrudno więc było przepić i wypalić bilionowe fortuny w jeden wieczór, choćby po to by zapomnieć o opłakanym stanie gospodarki). Program Grabskiego z roku 1924 ponownie ustabilizował krajową walutę (od tej pory złotego). Złoty pozostawał mocną walutą – zdaniem współczesnej ekonomii nawet zbyt mocną, co negatywnie odbiło się na polskiej gospodarce w latach Wielkiego Kryzysu - aż do września 1939.

O okresie wojny i gospodarki komunistycznej lepiej nawet nie wspominać, bowiem pieniądz – choć formalnie zachował swą nazwę – zmienił się z wymienialnej waluty w rodzaj bonu towarowego. Nawet jednak w tym okresie złoty – już pozbawiony większej wartości – potrafił jeszcze ją tracić. W latach 1980-89 na czarnym rynku walutowym złoty został zdewaluowany o 5 tys.%, zaś w końcu roku 1989 zaczęliśmy ponownie ocierać się o hiperinflację. Program Balcerowicza ustabilizował ponownie pieniądz w latach 1990-91. Stosunkowo wysoka inflacja spowodowała jednak potrzebę dalszych dewaluacji: silnych w latach 1992-94, słabszych w latach 1995-98. Na szczęście wygląda jednak na to, że powoli zbliżamy się do ponownego uzyskania mocnej waluty (chyba, że części naszych polityków przyjdą znów do głowy pomysły zwiększenia wydatków i deficytu finansów publicznych). Są więc szanse na to, że około roku 2005-2006 złoty stanie się walutą tak mocną, że aż zniknie (zastąpiony przez Euro).

Trzeci wielki proces obserwowany w ciągu ostatniego tysiąclecia, tym razem niewątpliwie korzystny i o dość trwałym charakterze, to związana z rozwojem gospodarczym poprawa jakości kapitału ludzkiego, a więc wzrost poziomu wykształcenia, stanu zdrowia i długości życia mieszkańców Polski. Przeciętna długość życia wynosiła zapewne poniżej 30 lat około roku 1000, a niewiele więcej jeszcze w połowie wieku XIX. Obecnie jednak wzrosła już do około 70 lat. W zakresie wykształcenia poprawa była również znacząca: liczba analfabetów stopniowo spadła z ponad 99% ludności w czasach Bolesława Chrobrego i 90% na początku XIX wieku do ok.1% obecnie. Należy jednak również odnotować opinie, że w rzeczywistości sytuacja nie jest jeszcze wcale aż tak dobra. Podany wskaźnik 1% analfabetyzmu nie zawiera analfabetów wtórnych (tych, co się w szkole nauczyli czytać, ale potem zapomnieli), ani tzw. analfabetów funkcjonalnych, czyli ludzi którzy są wprawdzie w stanie przeczytać prosty tekst, ale nie potrafią go zrozumieć. W dziedzinie wykształcenia pozostaje więc niewątpliwie wiele do zrobienia.

Wszystko to bardzo pięknie. Wypada się nam bez wątpienia cieszyć z ogromnego wzrostu PKB odnotowanego w ciągu tysiąclecia, a zwłaszcza w ostatnich 50 latach. Człowiek ma jednak tę paskudną cechę, że do zadowolenia nie wystarcza mu informacja o wzroście dochodów. Ważne jest również to, jak nasze dochody kształtują się w porównaniu z dochodami sąsiadów (cóż z tego, że dostaliśmy podwyżkę i kupiliśmy nowe buty, jeśli sąsiad zajechał pod dom nowym samochodem?). W tym zakresie obraz ostatniego tysiąclecia nie jest wcale tak optymistyczny.

Wielki działacz komunistyczny, uwielbiany w Niemczech Erich Honecker zwykł był podobno mówić, że poziom życia robotnika w NRD jest znacznie wyższy niż za kajzera. Była to pewnie prawda, ale złośliwi wschodnioniemieccy malkontenci zamiast cieszyć się tym pokrzepiającym faktem, woleli porównywać swój poziom życia z poziomem życia w RFN (i wcale nie było im do śmiechu). Spróbujmy więc popatrzeć na to, jak zmieniał się w ciągu tysiąclecia relatywny poziom PKB na głowę mieszkańca w Polsce w stosunku do krajów zachodnioeuropejskich.

W czasach średniowiecznych różnica najprawdopodobniej nie była duża: zwiększenie plonów rolnych powodowało zazwyczaj wzrost liczby ludności, a nie podniesienie się średnich dochodów. Pomiędzy rokiem 1580 a 1700 nastąpiło jednak katastrofalne załamanie się korzystnej relacji. Poziom rozwoju Polski obniżył się do niewiele ponad połowy poziomu rozwoju krajów zachodnioeuropejskich i na zbliżonym poziomie utrzymał się do roku 1913, zaś w pierwszej połowie XX wieku obniżył się jeszcze do 40%. Jak pamiętamy, w latach 1950-89 nastąpiło znaczne przyspieszenie wzrostu przeciętnego polskiego PKB. Przyspieszenie wzrostu w Zachodniej Europie było jednak jeszcze silniejsze, skutkiem czego relacja polskiego do zachodnioeuropejskiego PKB spadła do około 30% w roku 1989. To jest dopiero rzeczywisty bilans gospodarki komunistycznej: wzrost gospodarczy oczywiście wówczas następował, był to jednak wzrost niższy niż w gospodarkach rynkowych (choć propagandowe statystyki mówiły co innego). Jeszcze smutniej wygląda ten bilans w zestawieniu z gospodarkami zachodnioeuropejskimi startującymi około roku 1950 z podobnego do Polski poziomu rozwoju: przeciętny polski PKB w roku 1950 był bliski hiszpańskiemu, a w 40 lat później już dwuipółkrotnie niższy. Nieco optymizmu dodają do tego obrazu dopiero lata 1990-te, kiedy to – w warunkach gospodarki rynkowej – Polska zdołała odrobić pewną część dystansu rozwojowego wobec Zachodniej Europy. Eliminacja całego dystansu jest jednak zadaniem na dziesięciolecia, którego realizacji służyć powinno członkostwo Polski w Unii Europejskiej.

No właśnie, członkostwo w Unii. Wszyscy wiemy, jak poważnym wyzwaniem dla Polski jest przyłączenie się do bloku wysoko rozwiniętych gospodarek rynkowych i jak wiele pułapek kryją w sobie negocjacje członkowskie. Mówi się czasem, że część problemów bierze się z faktu, iż integracja europejska jest już w wysokim stopniu zaawansowana i że – gdybyśmy wówczas mogli wybierać – w roku 1956 mogliśmy bez większych kłopotów zostać jednym z członków-założycieli EWG. Pamiętajmy jednak i o tym, że próby integracji Europy podejmowano i wcześniej. Jedną z pierwszych prób była koncepcja uniwersalnego cesarstwa, obejmującego Niemcy, Włochy, Galię i zachodnią słowiańszczyznę, do której usiłował zapewne przekonać Bolesława Chrobrego spotykający się z nim w roku 1000 w Gnieźnie cesarz Otton III. Gdyby Ottonowi zrealizował swoje zamiary, jak trudno byłoby Polsce przyłączyć się do tego procesu?

Wygląda na to, że negocjacje europejskie Anno Domini 1000 byłyby łatwiejsze, niż negocjacje prowadzone 1000 lat później. Pomiędzy Zachodnią Europą a Polską nie istniały wówczas większe różnice w poziomie PKB (istniejąca obecnie dwuipółkrotna różnica powoduje, że Unia przyjmując Polskę musi liczyć się z poważnymi kosztami w postaci transferów finansowych dla wsparcia rozwoju gospodarki polskiej). Stabilność monety kruszcowej w pierwszych wiekach istnienia państwa polskiego spowodowałaby, że moglibyśmy bez wahania przyłączyć się do strefy Euro (gdyby Ottonowi przyszło do głowy wypuścić złotą monetę o takiej nazwie). W negocjacjach posiadalibyśmy silny środek nacisku, w postaci groźby poszukania sobie innych partnerów do integracji: w roku 1000 poziom rozwoju i atrakcyjność kultury cesarstwa bizantyjskiego na głowę biła wszystko to, co można było zobaczyć w ubogiej Zachodniej Europie (może za wyjątkiem Włoch, do których zresztą zaczęli się z czasem przenosić co sprytniejsi cesarze niemieccy; siedziba Komisji Europejskiej znalazłaby się więc raczej na Sycylii, niż w Brukseli, z wielką korzyścią dla polskich negocjatorów). Dzisiaj nasze argumenty o alternatywnej możliwości integracji z Rosją i Białorusią nie brzmiałyby zbyt przekonywująco, może poza ustami Andrzeja Leppera. Nie byłoby problemem w negocjacjach roku 1000 rolnictwo (podobny poziom rozwoju), ani ochrona środowiska (chyba, że to my stawialibyśmy warunki: Polska była pokryta lasami w 65-75%, a Zachodnia Europa tylko w 50-65%). W zakresie polityki zagranicznej i bezpieczeństwa gładki przebieg negocjacji gwarantowałaby płynna współpraca we wspólnych polsko-niemieckich misjach wojskowych (pacyfikacja Wieletów), oraz współpraca transgraniczna (polska aneksja Miśni i Łużyc) i integracja w ramach CEFTA (zajęcie przez Chrobrego Czech i Słowacji).

Sądzę, że poważny problem negocjacyjny byłby w zasadzie tylko jeden: przez następne kilkaset lat moglibyśmy się obawiać, że nadmiernych rozmiarów nabierze presja emigracyjna z biednych i przeludnionych Niemiec na tereny polskie. Ale z tym jakoś dali byśmy sobie radę.

Wykresy:

Wzrost Produktu Krajowego Brutto na głowę mieszkańca Polski w ciągu tysiąclecia
Rozwój i załamania: wzrost Produktu Krajowego Brutto 
na głowę mieszkańca Polski w latach 1850-2000 
Statystyczna schizofrenia: wzrost Produktu Krajowego Brutto na głowę mieszkańca Polski według oficjalnych danych z epoki komunistycznej
Dystans wobec Zachodu: poziom PKB na głowę mieszkańca Polski 
w procentach poziomu zachodnioeuropejskiego
Zmiany struktury gospodarki polskiej w ciągu tysiąclecia:
udziały poszczególnych gałęzi w PKB
Rozwój wykształcenia w ciągu tysiąclecia:
udział piśmiennych i analfabetów w całej ludności Polski 
Materiałożerny rozwój: wzrost łącznego ciężaru produkcji przemysłowej i rolnej 
na głowę mieszkańca w ciągu tysiąclecia
Polski pieniądz w ostatnim tysiącleciu: częściej słaby niż mocny
Średnioroczne tempo wzrostu Produktu Krajowego Brutto na mieszkańca 
w różnych okresach tysiąclecia
Wzrost i spadek udziału Państwa w gospodarce w ciągu tysiąclecia:
udział w zatrudnieniu