Nieznacznie zmodyfikowana wersja tekstu opublikowanego w Gazecie Wyborczej dn.31.05.2000

Witold M.Orłowski

Witajcie w ciężkich czasach

Ostatnie dane i szacunki pokazują, że okres spowolnienia wzrostu skutkiem kryzysu rosyjskiego mamy już za sobą. PKB zwiększa się w tempie około 6%, a więc całkiem przyzwoitym i przypominającym okres dynamicznego wzrostu lat 1995-97. Mimo to nastroje i oczekiwania zarówno profesjonalnych analityków, jak zwykłych ludzi pozostają pesymistyczne, a reakcje inwestorów – na przykład ostatnio na rynku walutowym – czasem wręcz paniczne. Czy więc kłamią liczby, czy też w błędzie są ludzie? Ani jedno, ani drugie. Sytuacja rzeczywiście uległa poprawie, ale w gospodarce coraz silniej kumulują się efekty wieloletnich zaniedbań i przez lata nie rozwiązanych problemów. Jeśli chcemy utrzymać się na ścieżce szybkiego wzrostu, musimy już teraz – nie czekając na to, aż zmuszą nas okoliczności – podjąć konieczne, zazwyczaj nieprzyjemne działania. Być może mamy teraz ostatnią szansę, by zrobić to w sposób względnie bezbolesny.

Wypowiedzi większości polityków w niewielkim stopniu odzwierciedlają rzeczywistą powagę sytuacji. Część polityków koalicji wskazuje na bieżącą poprawę dynamiki produkcji, bagatelizując zagrożenia dla stabilności wzrostu. Opozycja z nieukrywaną satysfakcją cytuje złe wskaźniki gospodarcze, obciążając za nie wyłączną winą rządy koalicji i sugerując posiadanie cudownych i bezbolesnych remediów. NBP o wszystkie problemy z realizacją polityki antyinflacyjnej oskarża Ministerstwo Finansów, które z kolei wskazuje na blokujące reformy strukturalne “egzotyczne” koalicje łączące polityków z różnych stron sejmowej sali. Dyskusja nad ważną reformą systemu podatkowego została – zwłaszcza przez Sejm – zamieniona w dziecięcą zabawę. Zamiast dyskusji na temat poprawy funkcjonowania i konsolidacji tzw. reform społecznych, wprowadzonych rzeczywiście w sposób bałaganiarski, ale przecież nieuniknionych – mamy raczej do czynienia z meczem o głosy wyborcze, a zamiast radykalnego programu uzdrowienia i prywatyzacji przedsiębiorstw publicznych żenujące spory o obsady stanowisk w radach nadzorczych i zarządach. Istnieją dobre powody do przypuszczeń, że w latach wyborów prezydenckich i parlamentarnych ten wesoły spektakl może tylko ulec wzmocnieniu.

Tymczasem, mimo przyspieszenia wzrostu PKB, sytuacja polskiej gospodarki w nadchodzących latach nie wygląda zbyt dobrze. I nie jest to wcale wynikiem jakiegoś prostego błędu w polityce gospodarczej, który wystarczy odwrócić, a kłopoty znikną. Ostatnie dwa lata nie spowodowały niestety przełomu, ani na lepsze, ani na gorsze. W rzeczywistości, mimo wysiłków, od pięciu lat posuwamy się nieprzerwanie tym samym szlakiem, wiodącym w stronę niebezpiecznych raf. Walnie przyczyniło się do tego spowolnienie reform w latach 1994-95. Mimo wysiłków, żadnemu z ostatnich rządów nie udało się jednak powstrzymać tego trendu. Dlaczego tak się działo? Przede wszystkim dlatego, że ominięcie gospodarczo-społecznych raf wymaga podjęcia niepopularnych, trudnych decyzji. Takie decyzje niełatwo podjąć. A rafy, jeszcze kilka lat temu majaczące na horyzoncie, są teraz niebezpiecznie blisko.

Najgroźniejsze trzy rafy to: rosnący deficyt obrotów bieżących, rosnące bezrobocie, oraz rosnące ryzyko, że nie będziemy na czas gotowi do członkostwa w Unii Europejskiej. Nie są to jedyne problemy do rozwiązania. Jednak brak poprawy w którejkolwiek z tych dziedzin może prędzej czy później zmusić nas do zapłacenia ogromnego rachunku – znacznie większego od kosztów niepopularnych remediów.

Problem pierwszy: deficyt obrotów bieżących

Od ponad trzech lat ekonomiści alarmują, że Polska znajduje się na niebezpiecznej ścieżce stałego wzrostu deficytu obrotów bieżących. Kilka lat temu nazwałem to zsuwaniem się po równi pochyłej, na końcu której znajdować się może tylko przepaść: kryzys walutowy. A kryzys walutowy oznacza w najlepszym przypadku kilka lat gospodarczej stagnacji (jak na Węgrzech w latach 1995-96), lub (jak w innych krajach) bardziej lub mniej ostre załamanie gospodarki.

Ostatnio opublikowane dane na temat dalej pogarszającego się deficytu obrotów bieżących doprowadziły do czasowej paniki na rynku walutowym. Z żądaniem wyjaśnień w stosunku do rządu i NBP wystąpił nawet pan Prezydent. Szczerze mówiąc, dziwić może tylko to, dlaczego pytanie to zadaje dopiero teraz: na dobrą sprawę o powody pogarszania się deficytu mógł pytać już ministra Kołodkę. Przedstawiony poniżej wykres pokazuje prawdziwy charakter problemu: od roku 1995 z roku na rok następuje niemal identycznej skali pogorszenie salda naszych rozliczeń z zagranicą. Do polityki gospodarczej w ostatnich latach można zgłaszać jakieś specjalne zastrzeżenia tylko o tyle, że mimo deklaracji i wysiłków procesu tego nie zdołała powstrzymać. Jesteśmy więc na dokładnie tej samej równi pochyłej co w latach 1995-1997, tyle że już znacznie bliżej skraju przepaści.

Jakie są przyczyny systematycznego pogarszania się deficytu obrotów bieżących? Deficyt ten oznacza, w uproszczeniu, saldo wymiany towarów i wynagrodzenia za różnego typu usługi pomiędzy Polską a zagranicą. Jeśli saldo jest ujemne, oznacza to że więcej towarów i usług kupujemy, niż sprzedajemy, czyli wydajemy więcej niż zarabiamy. Porównajmy to do sytuacji gospodarstwa domowego. Co dzieje się w sytuacji, kiedy wydatki systematycznie przekraczają dochody? Na początku niewiele. Bierzemy po prostu kredyt bankowy i finansujemy nasze wydatki. Jeśli jednak z roku na rok bierzemy coraz większe pożyczki, prędzej czy później bank odmówi udzielenia nowego kredytu, a nasze gospodarstwo domowe będzie musiało drastycznie ograniczyć swój poziom życia, aby dostosować wydatki do dochodów oraz wygospodarować środki na spłatę narosłych kredytów.

W skali gospodarki sprawa wygląda dość podobnie. Tu również deficyt obrotów bieżących oznacza, że wydatki przekraczają dochody, a część towarów i usług kupujemy na kredyt. W gospodarce mamy jednak możliwości efektywnego wydawania pożyczanych środków: gdy służą one finansowaniu inwestycji, kraj się modernizuje, a nowocześniejsza gospodarka lepiej poradzi sobie w przyszłości z zagraniczną konkurencją. Jeśli jednak pożyczamy z roku na rok coraz więcej, a skala naszych pożyczek w relacji do PKB rośnie, zagraniczni posiadacze kapitału prędzej czy później zachowają się tak samo, jak wspomniany wyżej bank: odmówią nam kredytu. W skali całej gospodarki taka odmowa kredytu, zmuszająca do podjęcia drastycznych środków ograniczających import, to właśnie kryzys walutowy.

Przypomniałem tę całą oczywistą prawdę po to, aby jeszcze raz uzmysłowić istotę problemu. Deficyt obrotów bieżących Polski pogarsza się, bowiem – w skali całego kraju – zbyt szybko zwiększamy wydatki, a zbyt mało oszczędzamy. To jest właśnie przyczyna wzrostu deficytu, a nie powtarzane często, tautologiczne stwierdzenia na temat niskiej konkurencyjności gospodarki. Działania promujące eksport są oczywiście potrzebne, ale nie stanowią rozwiązania istoty problemu: przy zbyt niskich oszczędnościach, w ślad za większym eksportem wzrośnie natychmiast i import (większy dochód spowoduje większe wydatki).

Skoro istotą problemu narastania deficytu jest zbyt szybki wzrost wydatków, a zbyt powolny wzrost oszczędności, to w tej dziedzinie szukać należy również remediów. Niskie oszczędności w skali całego kraju nie wynikają tylko z przesadnej skłonności gospodarstw domowych do zakupu na kredyt samochodów. Znacznie większe znaczenie ma fakt, że szczupłe zasoby krajowego kapitału są od lat trwonione na pokrywanie strat przedsiębiorstw państwowych, na łatanie dziury w ubezpieczeniach społecznych, wreszcie na finansowanie przekraczającego siły naszej gospodarki deficytu budżetowego. Prawdziwymi przyczynami stałego pogarszania się deficytu obrotów bieżących są więc odkładane latami działania na rzecz prywatyzacji i restrukturyzacji, wieloletnia pobłażliwość wobec publicznych przedsiębiorstw zwiększających jednocześnie swoje straty i płace swoich załóg (a zwłaszcza zarządów), opóźnione o wiele lat reformy sektora usług socjalnych. Reformy te niewątpliwie przyspieszył obecny rząd (stając się natychmiast łatwym celem dla populistycznych ataków). Stracony czas niełatwo jednak nadrobić. W rezultacie, znaczna część szczupłych oszczędności Polaków przepada dziś w czarnej dziurze deficytowych instytucji należących do Państwa, a na to miejsce musimy pożyczać coraz więcej kapitału z zagranicy.

Pewnej części kłopotów można było zaradzić. Gdyby niebywale korzystną koniunkturę lat 1995-96 wykorzystano dla zrównoważenia budżetu (zamiast stabilizacji deficytu sektora publicznego na nadmiernym poziomie ok.3% PKB), o te właśnie 3 punkty procentowe PKB (czyli o 4-5 mld USD) wyższe byłyby dziś oszczędności naszego kraju, a więc o tyle samo mniej środków musielibyśmy dopożyczać corocznie z zagranicy. Deficyt obrotów bieżących byłby znacznie niższy.

Szansę na poprawę sytuacji stwarza zaproponowana w zeszłym roku przez rząd strategia finansów publicznych na lata 2000-2010, której głównym celem jest właśnie zwiększenie oszczędności krajowych. Już teraz widać jednak, że jej realizacja będzie niezmiernie trudna. Po pierwsze, jest ona realizowana w niesprzyjających warunkach. Okres przychodzącego bez wysiłku wzrostu gospodarczego, ułatwiającego porządkowanie finansów publicznych, przegapiliśmy kilka lat temu. Kłopoty z realizacją budżetu w roku 1999 pokazują, jak trudno jest osiągnąć cele w zakresie deficytu przy spowolnieniu gospodarczym. Po drugie, jednocześnie ze strategią trzeba realizować opóźnione reformy strukturalne sektora publicznego. Reformy takie zawsze tworzą presję na dodatkowe wydatki (zwłaszcza reforma emerytalna i ochrony zdrowia), oraz niosą w sobie ryzyko osłabienia kontroli nad deficytem (zwłaszcza reforma samorządowa). Po trzecie, w najbliższych latach sfinansować trzeba proces dostosowania do członkostwa w Unii Europejskiej, oraz zapewnić przynajmniej minimum nakładów niezbędnych na inwestycje publiczne i działania Państwa niezbędne dla rozwoju gospodarki. Te wszystkie kłopoty bledną jednak przy sprawie czwartej, wróżącej programowi najgorzej: ewidentnym braku woli poparcia strategii przez większą część sił politycznych, wyrażającym się między innymi w blokowaniu różnych elementów reform. Porządkowanie i stabilizacja finansów publicznych jest jednym z najtrudniejszych działań, wymagającym od polityków szczególnego poczucia odpowiedzialności za losy Państwa i gospodarki. Niestety, takiego poczucia odpowiedzialności u znacznej części naszych polityków nie zauważam.

Rosnący deficyt obrotów bieżących oznacza, że w coraz większym stopniu żyjemy wszyscy na kredyt. Skala tego zjawiska przekroczyła już granice bezpieczeństwa i grozi – zapewne za 2-3 lata – bardziej lub mniej ostrym kryzysem walutowym. Ponieważ nasze wydatki, zwłaszcza konsumpcyjne, są zbyt duże w stosunku do możliwości gospodarki, jedynie spowolnienie ich wzrostu może zahamować proces pogarszania się deficytu obrotów bieżących. Przy coraz mniejszej skuteczności w tym zakresie prowadzonej przez NBP polityki pieniężnej, jedynym narzędziem polityki gospodarczej zdolnym do przeciwdziałania niebezpiecznemu trendowi jest uporządkowanie finansów publicznych i zbilansowanie budżetu. W najbliższych 2 latach, gdy wzrost gospodarczy wyraźnie przyspieszył, mamy szansę dokonać tego w sposób względnie mało bolesny. Jeśli tego jednak nie zrobimy w najbliższym czasie, później może być już tylko trudniej.

Problem drugi: bezrobocie

Bezrobocie jest największą plagą towarzyszącą gospodarce rynkowej, podkopującej podstawy społecznego zaufania dla systemu gospodarczego opartego na prywatnej przedsiębiorczości i do instytucji demokratycznego państwa. To właśnie wysokie bezrobocie doprowadziło do władzy Hitlera; to wysokie bezrobocie torowało drogę do władzy ortodoksyjnym partiom komunistycznym i antyrynkowym populistycznym nacjonalistom. Jeśli wolny rynek ma naprawdę służyć społeczeństwu, wzrostowi gospodarczemu musi towarzyszyć wzrost zatrudnienia i spadek bezrobocia.

W ostatnich dwóch lat bezrobocie w Polsce wzrosło z ok.10% do blisko 14%. Rzecz jasna, opozycja oskarża o to koalicję: za poprzednich rządów bezrobocie przecież spadało. Jest to prawda, ale prawda tylko częściowa. Rozwiązania strukturalnego problemu bezrobocia nie zdołały znaleźć ani rządy poprzednie, ani (jak dotąd) obecny. Bezrobocie jest stałym zagrożeniem wiszącym nad polską gospodarką. Jakiekolwiek spowolnienie wzrostu gospodarczego, choćby czasowe, jak również każde przyspieszenie procesu restrukturyzacji gospodarki musi prowadzić do silnego wzrostu bezrobocia, bowiem wzrost gospodarczy w Polsce tworzy minimalną ilość nowych miejsc pracy. Ten smutny fakt dokumentuje załączony wykres. Gołym okiem widać, że nowe miejsca pracy netto (tzn .po uwzględnieniu utraty części miejsc pracy co roku likwidowanych) tworzy w Polsce wzrost gospodarczy przekraczający wyraźnie 4-4.5%, podczas gdy przy wzroście niższym ilość nowych miejsc pracy w gospodarce spada. Dla porównania, w USA nowe miejsca pracy tworzy już wzrost gospodarczy rzędu 1-1.5%, a w Zachodniej Europie 2-3%. To jest istota problemu, a nie niekończące się dyskusje o potrzebie zwiększenia zakresu robót publicznych.

Omawiając istotę problemu polskiego bezrobocia należy zwrócić uwagę na kilka szczególnie istotnych zjawisk. Po pierwsze, wbrew twierdzeniom części polityków, problem bezrobocia nie został w Polsce nigdy rozwiązany. W latach 1995-97, gdy wzrost gospodarczy sięgał 6-7% rocznie, bezrobocie kształtowało się na poziomie 13-15%, dopiero w drugiej połowie roku 1997 obniżając się powoli do ponad 10%. Dodać należy, że był to okres, w którym tempo restrukturyzacji gospodarki było – zgodnie z powszechną opinią – stosunkowo powolne, a więc stosunkowo niewiele miejsc pracy było likwidowanych; z tego punktu widzenia sytuacja była o wiele łatwiejsza niż dziś..

Po drugie, średnie liczby dla całej Polski nie pokazują całej skali problemu. Nawet pozornie relatywnie niskie stopy bezrobocia odnotowywane w połowie roku 1998 kryły za sobą zarówno obraz wielkich metropolii i ich okolic, w których problem ten prawie nie istniał, jak przerażającą sytuację małych miast w których upadł jedyny, odziedziczony po PRL-u wielki pracodawca, a żadnych innych szans zatrudnienia na to miejsce nie było i nie ma. Zupełnie inny charakter ma z kolei bezrobocie na obszarach wiejskich: wysokie tam, gdzie przeważają upadłe PGR-y i pozornie niskie tam, gdzie przeważają drobne gospodarstwa. Pozornie, bowiem faktycznie mamy tam do czynienia z bezrobociem ukrytym, które musi wyjść na wierzch gdy tylko rozpocznie się prawdziwy proces modernizacji polskiego rolnictwa.

Po trzecie, czas działa obecnie na naszą niekorzyść. Rośnie presja demograficzna, co oznacza, że w nadchodzących latach na rynek pracy napłyną corocznie setki tysięcy nowych osób poszukujących zatrudnienia. Dojdą do tego górnicy, hutnicy, oraz inni pracownicy odchodzący z unowocześniającego się przemysłu, potrzebującego więcej nowoczesnych maszyn, a mniej ludzi do ich obsługi. Dołączą wreszcie do tego rolnicy zmuszeni do poszukiwania innych źródeł zarobku, bowiem obecnego stanu naszego rolnictwa nie da się zachować nawet kosztem największych dotacji budżetowych.

Procesów modernizacji gospodarki nie da się powstrzymać. Rosnąca presja konkurencyjna już obecnie zmusza i będzie zmuszała w przyszłości przedsiębiorstwa przemysłowe do ograniczania zatrudnienia. Działo się tak zresztą we wszystkich krajach rozwiniętego świata: niemiecki przemysł zatrudnia dziś o 15% mniej, włoski o 12% mniej, a amerykański o 10% mniej ludzi niż ćwierć wieku temu. Im szybciej nasze przedsiębiorstwa przemysłowe ograniczają zatrudnienie, tym bardziej rośnie ich wydajność i zwiększają się szanse na konkurowanie na rynku polskim, europejskim i światowym.

Obecny okres przyspieszonej restrukturyzacji i spowolnionego wzrostu pokazuje jednak prawdziwy dramat polskiego rynku pracy: wzrostowi gospodarczemu nie towarzyszy powstawanie dostatecznej ilości nowych miejsc pracy w innych działach gospodarki, niż w wystawionym na ostrą konkurencję przemyśle. Dzieje się tak głównie z powodu nadmiernej sztywności polskiego rynku pracy, nadmiernych kosztów pracy, wreszcie niedostatecznie wysokiego poziomu edukacji społeczeństwa.

W jaki sposób powinien zachować się drobny przedsiębiorca, mający szansę zwiększenia sprzedaży i produkcji swoich wyrobów? W sprawnie działającej gospodarce, pierwszą myślą powinno być zatrudnienie dodatkowych pracowników. Nie w Polsce. Przedsiębiorca ten wie, że w przypadku kiedy za kilka miesięcy może musieć zatrudnienie ponownie zredukować, poniesie duże dodatkowe koszty. Że prawo pracy chronić będzie głównie nowego pracownika, nawet jeśli ten w oczywisty sposób będzie oszukiwał pracodawcę, np. przedstawiając miesiącami wątpliwej prawdziwości zwolnienia lekarskie. Że do wypłacanego wynagrodzenia doliczyć trzeba będzie wysokie narzuty o charakterze podatkowym. Że w ogóle trudno może być znaleźć pracownika o odpowiednich kwalifikacjach. Że trudno będzie zawrzeć naprawdę elastyczną umowę dotyczącą np. czasu pracy. Że wreszcie wypracowany dodatkowy zysk zostanie w znacznej części zabrany przez budżet. Cóż więc zrobi nasz rozsądny pracodawca? Albo zrezygnuje z dodatkowej szansy rozwoju, albo zatrudni pracowników – polskich lub nie – na szaro, albo w ogóle nie zwiększy zatrudnienia, lecz zainwestuje pieniądze w bardziej wydajne i praco-oszczędne maszyny.

Jednym z najbardziej zdumiewających paradoksów rynku pracy jest to, że im lepiej chronione są w krótkim okresie prawa pracownika, tym większe długookresowe ryzyko znalezienia się bez pracy. Miejsca pracy powstają tam, gdzie pracownicy i związki zawodowe godzą się na pewien kompromis: mniej bieżących korzyści z zatrudnienia, za to brak zmory bezrobocia. Na takim właśnie rynku pracodawca może pracownika łatwo zwolnić, ale pracownikowi łatwo będzie znaleźć inną pracę. Tak właśnie wygląda rynek pracy w USA i tych krajach europejskich, które uelastyczniły swoje ustawodawstwo pracy. Tam, gdzie to nie nastąpiło, choćby chodziło o najsilniejsze gospodarki świata, miliony ludzi pozostają w skrajnie frustrującym stanie bezrobocia.

Taką prawdę o polskim rynku pracy i kierunkach niezbędnych zmian trudno jest zaakceptować związkom zawodowym. W końcu działalność związków zawodowych oceniana jest głównie przez ich członków – pracowników, domagających się od nich wzrostu ochrony swoich praw, a nie jej spadku. O ile milej jest, jak to ostatnio zrobiło OPZZ, zamiast przykrych reform zaoferować projekty skrócenia czasu pracy! Wprawdzie w rezultacie tych działań wzrosną koszty pracy i na dłuższą metę wzrośnie bezrobocie, ale mało który z pracowników winą za to obciąży pomysłodawców.

Reforma rynku pracy jest jedynym długookresowo skutecznym lekiem na bezrobocie. Wymaga ona zawarcia trudnych kompromisów między rządem, związkami zawodowymi i pracodawcami. Takim kompromisom jak najgorzej wróży brak woli dyskusji nad idącym w dobrą stronę, rządowym planem reform. Wbrew licznym obecnie wypowiedziom nie jest to gra o to, czy bezrobocie ukształtuje się powyżej czy poniżej sztucznej granicy 10%. Jeśli kompromis będzie osiągnięty, bezrobocie w Polsce pozostanie wprawdzie wysokie, ale może stopniowo spadać. Jeśli nie, obawiam się rozwoju wypadków przekraczającego najbardziej koszmarne sny: wzrostu w nadchodzących latach stóp bezrobocia do 20-25%, czyniących ze znacznej części kraju – zwłaszcza terenów wiejskich – obszary gospodarczo i społecznie zdewastowane. To jest prawdziwa stawka w grze.

Problem trzeci: opóźnienie członkostwa w Unii Europejskiej

Wszystkim problemom, stającym przed Polską będzie znacznie łatwiej sprostać przystępując do Unii Europejskiej. Od korzyści z członkostwa ważniejsze jest jednak ryzyko związane z pozostaniem przez lata poza Unią, zwłaszcza gdyby nasi sąsiedzi ze Środkowej Europy dostali się do niej wcześniej. Nie liczmy wówczas na wielomiliardowe napływy kapitału zagranicznego, które pozwalają nam inwestować więcej środków, niż kraj jest w stanie sam zaoszczędzić. Nie liczmy na równie wysokie wsparcie ze strony funduszy unijnych, pozwalające na podniesienie poziomu edukacji, rozwój infrastruktury, wsparcie tworzenia miejsc pracy w regionach najsilniej dotkniętych bezrobociem. Liczmy się natomiast z wypychaniem naszych produktów z rynku europejskiego, drastycznym pogorszeniem ocen dotyczących szans rozwojowych Polski, oraz z prawdopodobnym znacznym pogorszeniem stanu gospodarczej, politycznej i społecznej równowagi kraju.

W dotychczasowych negocjacjach Polski z Unią zaczyna się rysować pewien scenariusz. Polska jest największym krajem Środkowej Europy, więc z przyjęciem jej wiążą się największe problemy. Polskie członkostwo w Unii jest jednak jednocześnie najważniejsze z punktu widzenia całego poszerzenia na Wschód. Dlatego wszyscy ci, którzy naprawdę dążą do poszerzenia, chcieliby widzieć Polskę wśród pierwszych nowych członków, nawet jeśli to inne kraje musiałyby dostosować swoje warunki członkostwa do tych, których wymagać będzie Polska. Powoduje to często u nas nadmiernie dobre samopoczucie: uwagi na temat niedostatecznie wysokiego stopnia zaawansowania przygotowań Polski do członkostwa zbywa się często stwierdzeniem, że “decyzja i tak będzie miała charakter polityczny”, tzn. niemal niezależny od naszej rzeczywistej gotowości.

Jest to poważny i potencjalnie kosztowny błąd, i to nie tylko dlatego, że wewnątrz Unii mamy nie tylko zwolenników rozszerzenia, ale i potężne grupy gotowe wykorzystać każdy pretekst dla odwleczenia go w czasie. Wielu polskich polityków wydaje się nie zdawać sobie sprawy z faktu, iż integracja rynku europejskiego osiągnęła w ostatnim dziesięcioleciu bardzo zaawansowany poziom. Dopuszczenie do tego rynku kraju, który nie zapewniłby pewnego niezbędnego minimum rzeczywistego wdrożenia prawa europejskiego mogłoby grozić jego paraliżem, a w perspektywie cofnięciem o wiele lat procesu integracji. Pamiętajmy przecież, że od chwili przystąpienia do Unii każdy produkt wytworzony w Polsce będzie mógł być bez przeszkód wywieziony i sprzedany w dowolnym miejscu od Bugu po Gibraltar. W trosce o swoich konsumentów i producentów Zachodnia Europa nie może się zgodzić, by produkt ten nie spełniał np. minimalnych wymogów bezpieczeństwa, ochrony zdrowia, czy zabezpieczenia praw autorskich jego wynalazcy.

Podczas gdy część naszych polityków powtarza formułę o “politycznej decyzji” która mogłaby umożliwić członkostwo nawet w roku 2003, w Sejmie piętrzy się góra ponad setki niegotowych ustaw dostosowujących polskie prawo. Dalsze nie zostały jeszcze nawet do Sejmu przesłane. Przy obecnym tempie prac parlamentu na dostosowanie prawa potrzeba byłoby przynajmniej 3-4 lat. A przecież samo uchwalenie ustaw to dopiero początek pracy – trzeba jeszcze zapewnić, by prawo było rzeczywiście skutecznie egzekwowane! Nawet jeśli członkostwo w Unii nastąpić by miało rok-dwa później niż według naszych deklaracji, czasu i tak byłoby rozpaczliwie mało. Niestety, widzę bardzo niewiele zrozumienia dla faktu, że na podjęcie “politycznej decyzji” musimy życzliwym naszemu członkostwu siłom w Unii dać szansę.

Co się stanie jeśli nasza legislacja nie będzie gotowa na czas? Unia będzie musiała zrezygnować z przyjęcia Polski w pierwszej grupie krajów. Wynegocjowane przez mniejsze kraje warunki członkostwa nie zostaną przykrojone do potrzeb Polski. Kraje te wejdą więc do Unii, a Polska pozostanie na długie lata w unijnym przedpokoju – po przyjęciu innych krajów może po prostu zabraknąć i środków, i woli politycznej, by Unia miała szybko brać sobie na głowę wielkie problemy Polski. To jest właśnie czarny scenariusz.

Kilka luźnych przemyśleń

Polscy politycy muszą zdecydować się na spojrzenie na sytuację kraju wykraczające poza ciasny egoizm i krótkookresowe kalkulacje wyborcze. Przed krajem rysują się ciężkie czasy, w których jedynym odpowiedzialnym działaniem byłoby przeprowadzenie szeregu niepopularnych reform. Jeśli nie zostaną one przeprowadzone z własnej woli i na czas, do jeszcze ostrzejszych działań zmuszą nas prędzej czy później niekorzystne okoliczności.

Minimalny pakiet działań, które należałoby podjąć obejmuje: tak szybkie zrównoważenie budżetu, jak tylko to możliwe – najlepiej już w roku 2001, osiągnięcie porozumienia w zakresie gruntownej liberalizacji rynku pracy, nadanie systemowi podatkowemu charakteru sprzyjającego wzrostowi i tworzeniu miejsc pracy, gwałtowne przyspieszenie prac nad dostosowaniem prawa do unijnego, stopniową zmianę struktury wydatków budżetu na sprzyjającą wzrostowi, a więc preferującą inwestycje kosztem konsumpcji. Równie pilne prace powinny dotyczyć szybkiego dokończenia procesu restrukturyzacji i prywatyzacji przedsiębiorstw, poprawy działania administracji i sektora usług społecznych, zwalczenia korupcji, likwidacji istniejących w gospodarce monopoli.

Jest to program działań w większości trudnych i niepopularnych, wymagających dla skutecznej realizacji postawy co najmniej życzliwej neutralności ze strony wszystkich znaczących sił politycznych. Jeśli jednak nie będziemy umieli zrobić tego w najbliższych latach, potem może być już tylko trudniej. Witajcie w ciężkich czasach.